falach dziewicę, co zapowiada marynarzom zapomnienie o smutkach i powodzenie.
Lagrange podążył wzrokiem za spojrzeniem dziwnie oniemiałego kapitana i w samej rzeczy zobaczył smukłą dziewczęcą sylwetkę, ale nie sunącą pośród pienistych grzbietów, tylko zastygłą nieruchomo pod latarnią na przystani. Panna władczo skinęła palcem na Jonasza i ten somnambulicznym krokiem skierował się do trapu, nawet nie obejrzawszy się na swego niedoszłego pierwszego oficera. Jako człowiek ciekawski zarówno z usposobienia, jak i z tytułu funkcji, a także jako gorąca natura, nieobojętna na żeńską urodę, pułkownik porwał swój żółty sakwojaż z patentowanej świńskiej skóry i po cichutku ustawił się kapitanowi na ogonie czy też, jak mówią marynarze, w kilwatrze. Instynkt i doświadczenie podpowiadały mu, że przy tak cudownej figurze i pewnej postawie twarz oczekującej nie może okazać się nieładna. Czy można było nie upewnić się co do tego? – Dzień dobry, Lidio Jewgieniewna – nieśmiało odezwał się potężnym basem Jonasz, podchodząc do nieznajomej. Ta królewskim ruchem wyciągnęła do niego dłoń w długiej rękawiczce, ale – jak się okazało – nie do pocałunku ani nie do powitania. – Przywiozłeś? Kapitan wyciągnął zza pazuchy zakonnego stroju coś całkiem maleńkiego i położył na wąskiej dłoni, ale co to mianowicie było – pułkownik podejrzeć nie zdołał, bo w tej samej chwili panna zwróciła ku niemu głowę i lekkim ruchem podniosła woalkę, najwidoczniej żeby lepiej przyjrzeć się nieznajomemu. Wystarczyły jej na to dwie, najwyżej trzy sekundy, ale to mgnienie wystarczyło też Lagrange’owi – żeby osłupiał. O! Policmajster chwycił się ręką za gumowany kołnierzyk. Jakie ogromne, bezdenne, dziwnie mieniące się oczy! Jakie dołeczki w policzkach! A rysunek rzęs! A chmurny cień pod bezbronnymi wargami! Niech to wszyscy diabli! Odepchnąwszy barkiem żubrokształtnego brata Jonasza, Lagrange uniósł kaszkiet. – Łaskawa pani, jestem tu po raz pierwszy, nikogo i niczego nie znam. Przyjechałem pokłonić się świętym miejscom. Proszę pomóc człowiekowi, który wiele i ciężko cierpiał. Proszę poradzić, dokąd najpierw ma skierować kroki najgorszy z grzeszników? Do monasteru? Do Pustelni Wasiliskowej? A może do jakiejś świątyni? Przy okazji proszę pozwolić, że się przedstawię: Feliks Stanisławowicz Lagrange, pułkownik, niegdyś kawalerzysta. Twarz pięknotki była już zasłonięta lekkim jak puch ażurem, ale spod skraju woalki widać było, jak zachwycające usteczka skrzywiły się w pogardliwym grymasie. Całkowicie ignorując przemyślny, psychologicznie bezbłędny manewr zaczepny policmajstra, panienka, którą kapitan nazwał Lidią Jewgieniewną, schowała zawiniątko do torebki, odwróciła się z gracją i odeszła. Brat Jonasz westchnął ciężko, a Lagrange zamrugał oczami. To było coś niesłychanego! Najpierw petersburska koza nie raczyła się pożegnać, teraz nowe upokorzenie! Zaniepokojony pułkownik wyciągnął z kieszonki kamizelki poręczne lustereczko i sprawdził, czy nie stało się coś nieprzyjemnego z jego twarzą: nagła egzema nerwowa, pryszcz czy – uchowaj Boże – zwisający z nosa sopel. Ale nie, powierzchowność pana Feliksa była tak samo piękna i przyjemna jak zawsze: i mężny podbródek, i stanowcze usta, i świetne wąsy, i umiarkowanych rozmiarów, zupełnie czysty nos. Ostatecznie zepsuł pułkownikowi nastrój jakiś idiota w berecie, wzrostu niewielkiego, za to w gigantycznych ciemnych okularach. Zagrodził on Lagrange’owi drogę, nie wiadomo czemu pokręcił przy oprawie swoich klownowskich szkieł i wymamrotał: – Może ten? Czerwony, to dobrze, to możliwe. Ale głowa! Malinowa! Nie, nie nadaje się! – I całkiem już wychodząc poza granice przyzwoitego zachowania, wściekle zamachał na pułkownika rękami. – Idź sobie! Czego sterczysz! Dąb! Zakuty łeb! A to ci miasteczko! * * * Hotel „Arka Noego”, o którym pułkownik wiedział od władyki, był odpowiedni pod każdym względem z wyjątkiem cen. Sześć rubli za numer? Co to ma znaczyć? Pułkownikowi